Chyba całkiem sporo czasu mnie tutaj nie było. W końcu zmobilizowałam się jednak, żeby coś tutaj napisać. Być może w jakimś stopniu choć trochę mi to pomoże. Pomoże poczuć się lepiej.
Mam na imię Danka. 16 maja 1993 roku, o godzinie 00:40, w gliwickim szpitalu, przyszłam na świat. Moja mama ma na imię Judyta. Ma 41 lat. Kiedy była mała, chciała zostać archeologiem. W latach szkolnych zdobywała pierwsze miejsca we wszelakich konkursach recytatorskich - nawet tych szczebla ogólnokrajowego. Mój tata ma na imię Mirek. Zmarł 5 dni temu, w wieku 42 lat.
Wspomnień, które związane są z moim ojcem, posiadam niewiele. Próbuję odgonić te złe i skupić się jedynie na dobrych. Pamiętam, że będąc przedszkolakiem, wkładał mi rajstopy w zimę. Łapał za materiał po obu moich bokach, i podnosił mnie do góry. Albo czasem mnie szczypał. Pamiętam też, jak pojechał ze mną zdjąć szwy z mojego łuku brwiowego, który miałam rozcięty. Pamiętam, że w "Muminkach" naszym ulubieńcem był Bobek. Pamiętam też, jak zabrał mnie na ryby i wycieczkę rowerową.
A potem skończyłam 8 lat i od tamtej chwili nic już nie robiliśmy razem. Nawet nie rozmawialiśmy. Na ulicy mijaliśmy się bez słowa. Czasem rzucał to swoje "cześć, Danusia", a ja nigdy nie odpowiadałam.
Nie było go na mojej komunii. Na ani jednych urodzinach. Prócz tych, zaraz po komunii właśnie, kiedy jego mama zaprosiła mnie i dostałam do rąk bukiet białych frezji, bombonierkę i kartkę. Pamiętam, że prawie płakałam, widząc na tej kartce, pod życzeniami, napis "tata".
Tak naprawdę - ja zawsze o tym tacie marzyłam. O tacie, który walczyłby z bebokami w ciemnościach. Któremu mogłabym przygotować laurkę na Dzień Ojca. Albo który po prostu byłby obecnym w moim życiu. Bo nikt go z tego mojego życia nie wyrzucił. On wyszedł sam.
Przez lata miałam nadzieję, że któregoś dnia przyjdzie do mnie, trzeźwy, i powie, że żałuje tego czasu, który straciliśmy. I że chciałby to wszystko jakoś naprawić. Gdyby on choć jeden raz chociaż spróbował, będąc trzeźwym, nie odrzuciłabym jego wyciągniętej w moją stronę dłoni.
Ta wiadomość o jego śmierci spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. W poniedziałek o 8:36. Zadzwoniła do mnie moja mama. I powiedziała: "Twój ojciec nie żyje". W pierwszej chwili poczułam jedno wielkie nic. Ale minuty płynęły, a ja czułam, że eksploduję. W końcu zaczęłam histerycznie wyć. I poczułam, że serce bije mi za mocno. Płakałam. Bo w tej jednej chwili dotarło do mnie, że już nic nie naprawimy. Że mój ojciec nigdy nie będzie moim tatą. Że nigdy mnie nie przytuli. Że nigdy się nie zmieni. I nigdy nie przyjdzie, nie zapuka, i nie powie: chciałbym Cię odzyskać, córeczko.
W tym jednym momencie poczułam, że umarłam. Że cząstka mnie odeszła razem z nim. Że pozostanie moim nigdy nie spełnionym marzeniem. I że mam tylko bezsilność w swoich dwóch drżących rękach.
Nigdy nie byłam z nim szczególnie związana. A nawet jeśli - to nie tak mocno jak z mamą. Pamiętam go tylko z tych lat, kiedy byłam dzieckiem. Później - obraz jest jeden i ten sam. Mój ojciec, wstawiony, stojący na Wolności, z piwem i Iwoną.
Za każdym razem, kiedy trafiał do szpitala, modliłam się, żeby tylko z niego wyszedł. Że może tym razem się uda. Miał chorą wątrobę, trzustkę. Słyszał nie jeden raz, że ten właśnie raz, kiedy wychodzi teraz na własnych nogach, może być ostatni.
To stało się tak nagle. Gdyby nie te uszkodzenia... Albo chociaż, gdyby zareagował wcześniej... Może dalej by tu był?
Jest mi strasznie źle, bo zachowywałam się w stosunku do niego niezbyt dobrze. Ignorowałam go, kiedy do mnie mówił. Nie wzięłam czekolady, którą chciał mi dać. Nie chciałam z nim rozmawiać. Bo był pijany.
Odrzucałam go, a potem płakałam za rogiem, że to zrobiłam. Bo robiłam to wbrew sobie. Mając tą głupią nadzieję, że może tym razem zrozumie, że nie chcę rozmawiać z nim pijanym. Że mógłby zebrać się na odwagę na trzeźwo. Bez grona kolegów wokół siebie. Bez butelki Tatry w ręku. Że mógłby ubrać porządną koszulę, zatrzymać mnie na ulicy w każdym momencie, w którym by mnie zobaczył, i powiedzieć: jestem trzeźwy, chcę porozmawiać.
Teraz mogę sobie gadać... Mam tylko nadzieję, że on o tym wszystkim wie. Że widzi mnie teraz i próbuje otrzeć łzy z moich policzków. I że mnie wysłuchał, zrozumiał i wybaczył. Mógłby dać mi jakiś znak, że jest w porządku i że po tej drugiej stronie uda nam się wszystko poukładać.
Chciałabym wiedzieć, że mój ojciec mnie kochał. Bez względu na wszystko. Nawet bez względu na to, że mnie siebie pozbawił, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką.
Ja, mimo żalu, wybaczyłam mu wszystko, co złe. Mam nadzieję, że będzie spał spokojnie...