Chciałabym szarpnąć za tą niebieską walizkę, która stoi krzywo w kącie pokoju. Rozerwać jej zamek i wcisnąć wszystkie ubrania z mojej szafy. Albo w sumie - po co mi walizka? Wystarczy para spodni na zmianę, koszulka i słuchawki.
Wyspać się wreszcie. Nie budzić się w środku nocy, mokra od potu. Serce uderza mocno. Głęboki oddech nie przynosi spokoju. Histeria rośnie. Rozsadza mnie. Pulsuje w głowie. Wyciska łzy. Już nie wiem, czy lepiej w tym tkwić, czy wziąć nóż i ostrzem wprowadzić siebie w bezdech.
Wyspać się. I śnić w końcu kolorowe sny. Dzisiaj śniłam sen z Tobą. Ułożyłeś się obok mnie w łóżku i nakryłeś nas kołdrą. Nie miałeś na sobie niczego, prócz granatowych bokserek. Pamiętam je dokładnie. Wtuliłeś się w mnie. Tak... po prostu. Zwyczajnie. Ludzko. A ja się uśmiechałam. Tak bardzo. Tak radośnie.
Tęsknię codziennie. Codziennie coraz mocniej. Wiruję w bezkresnych liczbach dni, nocy, godzin, sekund. W gardle sterczy kryształowa kula niezrozumienia. Mówię. Opowiadam. Tłumaczę. Szepczę. Ale nie słychać ani jednego dźwięku. Odległość zaciera moje słowa. Zaciera mój głos. Intonowane słowa nikną zawalone nazwami miejscowości, gdzieś na Zachodzie Europy. Całość traci barwę. I znaczenie.
Jestem lawiną smutku. Pustoszę każdego, kto stanie na mojej drodze. Jednym zdaniem zabijam uczucia. Przyjaźń. Miłość. Zrozumienie. Jestem na to za zimna. Jeśli przeze mnie płaczesz - wtedy możesz wiedzieć, że Cię kocham. Kiedy przeze mnie pęka Ci serce - wtedy kocham Cię najmocniej. Kiedy błagasz, żebym przestała - uśmiech wpełza mi na wargi. Lubię, kiedy cierpisz. Lubię, kiedy w Twoich oczach stoją łzy. Uwielbiam karmić się Twoim bólem, rozżaleniem, smutkiem. Jestem klęską. Jestem katastrofą. Jestem złem. Złem wcielonym.
Smród wódki wszędzie. Opływam nią. Już nawet nie krzywię się, kiedy czuję jej specyficzną woń. Lepię się od niej. Jestem zmoczona wódką. Wódką i moimi łzami. Moimi pieprzonymi łzami, na które nikt nie ma czasu. Są niezauważalne. Nikt nie wie o nocach, kiedy wyję, zaciskając pięści na poduszce. Nikt nie wie o bólu, który każdego dnia wyciska mnie z ostatnich kropel łagodności i dobra. Nikt nie wie o samotnych wieczorach, przesiedzianych na parapecie, ze wzrokiem utkwionym w niebie i dymem mentolowych LD w płucach. Nikt nie wie o monologach, które wypowiadam w otchłań, które opowiadam nikomu, przytulając się do zimnych ścian. Lądując potem na panelach i błagając o pomoc szeptem. Jestem przeklęta. Naznaczona flaszką wódki. Naznaczona na zawsze. Widocznie. Jak ja mam dać mu szczęście, kiedy ja sama jestem chodzącym nieszczęściem? Jak mam stworzyć coś dobrego, kiedy we mnie zakorzenione jest zło? Jak mam zerwać kajdany tego piekła, i zrobić krok ku światłu? Jak mam urodzić się na nowo?
Słońce zachodzi. Dotyka murów sąsiedniego bloku opuszkami swoich długich, ciepłych, pomarańczowych palców... Białe chmury grają z ptakami w berka. Firanka lekko drży. Subtelnie unosi się, by po sekundzie znów opaść. Zaraz nadejdzie noc.
Wędrujesz między witrynami sklepów w centrum handlowym. Wokół kobiety w chustach na głowach, i te rozebrane, jak do rosołu. Z głośników rozbrzmiewają takty wakacyjnych przebojów. Słońce już schowało się za horyzontem, by obudzić innych po drugiej stronie globu. Ulice rozbłysły mdłym blaskiem latarni. Słychać śmiech i gwar rozmów. Knajpy zachęcają zapachem orientalnego jedzenia. Kluby kuszą biustami dziewcząt, które podrygują na parkietach. Pełne autobusy mkną gdzieś określonymi trasami.
Wybierasz koszulę. Widzę, jak skupienie maluje lekką zmarszczkę na środku Twojego czoła. Jest gorąco. Mimo wieczorowej pory, ciągle czujesz skwar dnia, który kilka chwil temu prysnął jak bańka mydlana. Wybierasz kilka sztuk - na pewno kupisz którąś z dodatkiem czerwonego albo niebieskiego. Zawsze takie właśnie wybierasz. Jutro wielki dzień. Musisz wyglądać dobrze. Wczoraj byłeś u fryzjera. Biorąc popołudniowy prysznic, zgoliłeś krótką bródkę. Czuję dokładnie Twój zapach. Jest mdły, czas go zatarł, ale jednak ciągle tkwi w moich nozdrzach.
A obiecywałam, że już nie będę płakała. Obiecywałam sobie, że już nie będę. Że od teraz będę ciągle się uśmiechała. Że będę wychodziła. Choćby sama. Że będę robiła mnóstwo zdjęć. Najczęściej - niebu. Kocham je fotografować. Że będę siedziała na III peronie. I będę poddawała się bólowi. Będę mu pozwalała plądrować się od wewnątrz, każdy zakamarek jemu oddam, ale z uśmiechem na ustach. Będę milion razy wracała do jesiennych, niedzielnych wieczór, kiedy to razem na tym właśnie peronie wyczekiwaliśmy pociągu do Opola, żeby wreszcie schować się przed deszczem, albo chłodem. Będę sterczała przy tablicy z rozkładem jazdy i gapiąc się w swoje odbicie będę przypominała sobie, jak widziałam w tym kawałku plastiku swoją definicję szczęścia. Ciebie i mnie. Wtulonych w siebie. Jak gdyby cały realny świat nic nie znaczył. Jak gdyby liczyły się tylko te krótkie chwile, kiedy nasze serca nawiązywały bezprzewodowe połączenie i biły razem w tym samym rytmie.
Obiecywałam sobie przecież, że nie będę Cię karała. Że nie będę ani przez chwilę zła i niedobra. Że wszystko zrozumiem i ze wszystkim sobie poradzę. Że wytrzymam. Ale pękam. Jak pęka farba po upływie czasu. Jak pęka kubek, upadający na podłogę. Pękam. Każdą cząstką siebie pragnę być obok Ciebie. Właśnie teraz. Tam. Pomagać Ci wybrać tą pieprzoną koszulę, przekonując, że przecież masz już i czerwone i niebieskie. Słuchać tych samych tureckich słów, wydobywających się z ust ludzi wokół. Trzymać Twoją ciepłą dłoń w mojej. Móc w każdej chwili musnąć Twój policzek wargami. Albo po prostu się do Ciebie uśmiechnąć. A potem wrócić do Twojego domu, wypić szklaneczkę herbaty bez cukru i siedząc na balkonie podziwiać panoramę miasta, błyszczącego milionem błyszczących kropeczek, w oddali. I w nocy, pod kolorowym kocem, gładzić opuszkami palców Twoje udo, aż do momentu, w którym wreszcie wybuchniesz śmiechem, nie wytrzymując łaskotania. Przegadalibyśmy znowu całą noc. O wszystkim i niczym, jak dawniej. Opowiadałbyś mi o sobie z przeszłości. O swoim dzieciństwie i domu, w którego pokoju leżelibyśmy w tym momencie. Między słowami pochylałbyś nade mną głowę i całował wybrane miejsca na mojej twarzy - czoło, usta, policzki. A ja wytężając wzrok w ciemnościach szukałabym Twojego wzroku, uśmiechając się lekko. Rano, nastawiając budziki specjalnie wcześniej, niż wstają Twoi rodzice, schodzilibyśmy na paluszkach do kuchni. Gotowalibyśmy jajka, kroili pomidory, smarowali chleb. I kiedy herbata stałaby już na stole, na balkonie, zapraszalibyśmy Twoją mamę i tatę na śniadanie. Mówiłabym swoim łamanym tureckim "Gunaydin", a Ty śmiałbyś się, dorzucając też coś od siebie, czego ja i tak i tak bym nie rozumiała.
Niesprawiedliwe. Dlaczego ja jestem tu, a Ty tam. Dlaczego zawsze życie musi rzucać nam kłody pod nogi. Dlaczego nie potrafi po prostu dać nam tego, czego potrzebujemy, i pozwolić nam być szczęśliwymi.
Niesprawiedliwe...