piątek, 15 sierpnia 2014

#21.

Naciągam na ramiona szary sweter, który uparcie się z nich ześlizguje. Wzrok umyka za szybę okna, zatrzymując się na mokrych dachach bloków. Szare chmury przez niebo pędzi chłodny wiatr. Zimno mi. I nie wiem, czy to przez to, że zmokłam całkiem na deszczu kilka minut temu, czy przez brak tego jednego człowieka, który zawsze chronił mnie od chłodu?


Pojechałam 32 do mamy, do pracy, w odwiedziny. Sama tam siedzi od rana, pomyślałam więc, że będzie jej miło, jeśli dotrzymam jej przez kilka chwil towarzystwa.
Lazurowe niebo i ciepły blask słonecznych promieni zastąpiły szare, ciężkie chmury, z których po dosłownie minucie lunął straszny deszcz. Siedziałam już wtedy w autobusie powrotnym i z obawą myślałam o powrocie do domu. A miałam jeszcze iść na chwilę na dworzec i popatrzeć na pociągi. Usiąść na tym samym drugim krzesełku od lewej, i po prostu płakać, aż do ostatniej łzy. Dzisiaj od rana czuję tylko chłód, tęsknotę i smutek. Serce bije za mocno. Jest mi strasznie ciężko. Nawet pisząc to, teraz, ocieram łzy.
Wracając ulicami mokrymi od deszczu, wstąpiłam do sklepu, żeby w ramach poprawienia sobie humoru, zakupić czekoladę Milkę o smaku truskawkowym. Teraz zostało tylko 6 kostek do końca tabliczki, a ja dalej, jak zalewałam się łzami, tak się nimi zalewam. Jeszcze chwila, a wręcz się w nich utopię, i tyle z tego wszystkiego będzie.

Minęło 46 dni odkąd ostatni raz widziałam Yasina. Możliwe, że już tu o tym wspominałam, ale kolejny raz nie daje mi to spokoju. Ciągle mam przed oczyma ten obrazek z tamtej niedzieli, 29 czerwca. Jak ja potrafiłam wtedy tak zwyczajnie, po prostu, jak gdyby nigdy nic, się do niego uśmiechać? Jak ja potrafiłam zakneblować usta i związać wszystkie kończyny strachowi, tęsknocie, bezradności? Jak ja potrafiłam wtedy powstrzymywać łzy? Jak ja potrafiłam zachowywać się, jak gdyby on nie jechał wcale do Turcji, ale wracał do Opola i za kilka dni znowu go zobaczę?
46 ciężkich dni. Od rana do nocy z tymi idiotycznymi myślami, że nie zobaczymy się przed dworcem PKP w Opolu po weekendzie. Że nic już nie będzie tak, jak było. Że jesiennymi wieczorami nie będziemy włóczyć się bez celu po mieście. Że nie będziemy przegadywać całych nocy, leżąc wśród wszechobecnej ciszy na piątym piętrze akademika. Że nie będę mogła napisać mu smsa z pytaniem, czy nawet jeśli będę miała najgorsze stopnie na całym roku, to czy też zacznie o mnie myśleć jak o tłumoku skończonym. Że nie przyjdzie, kiedy będę go potrzebowała, o 6 nad ranem. Że nie będę mogła tak po prostu do niego zadzwonić, z pytaniem, co porabia.
To wszystko zaczyna mnie kompletnie dobijać...

Lepiej zmienię temat, bo naprawdę grozi mi utonięcie w morzu własnych łez.




Wczoraj załatwiłam resztę formalności, związanych z moim wyjazdem do Turcji. Na początek postanowiłam zająć się wizą. Miałam z nią małe problemy, ale koniec końców - udało się. Jestem pozytywnie zaskoczona nowym systemem, w którym składa się wnioski. Dosłownie w 10 minut ma się wizę w swojej skrzynce mejlowej. Ja, niestety jak zawsze, musiałam się trochę namęczyć i całość potrwała nie 10, a około 20 minut. Plus dodatkowo czas drogi do punktu ksero i z powrotem. Swoją stroną - dobrze, że taki punkt w Łabędach otworzono, bo wcześniej z pendrajwa nikt nigdzie nie chciał tutaj drukować.
Następnym krokiem była podróż do centrum Gliwic, gdzie w biurze podróży odebrałam wreszcie swoje bilety. Niestety, nic z nich nie rozumiem, ale jak poczytam i poszukam w internetach, to może mnie olśni. Pani Basia prawie płakała, dziwiąc się, gdzie to ja tak daleko sama jej uciekam.
Na koniec wykupiłam jeszcze ubezpieczenie. Z tego miejsca polecam, jeśli jesteś studentem - karta Euro26 jest najlepsza z najlepszych. Gwarantuje nie tylko samo ubezpieczenie, ale także pakiet zniżek w różnych krajach i miejscach świata: począwszy od restauracji, po hotele, transport i atrakcje natury rozrywkowej. Za jedyne 70 zł, na cały rok. Teraz mam pewność, że jak mnie gdzieś z tym samolotem zmiecie, to zapakują mnie w trumnę w ramach ubezpieczenia.

Będąc w Gliwicach, odwiedziłyśmy z mamą Maka, raz się żyje, i sklep z obuwiem. Stamtąd wyszłam z czaderskimi butami, przecenionymi z 5 na 2 dychy. I to był dobry zakup. Naprawdę.
W Łabędach natomiast wpadłyśmy do second handu. Odkąd istnieje takowy, często w nim właśnie się ubieram. Kilka kobiet otworzyło go około roku temu. Mieści się w budynku po Biedronce, a niegdyś Plusie. Jest ogromny. I to mi się w nim podoba. Mnóstwo ubrań, każdego pokroju. Można wyszukać naprawdę super ubrania, za grosze, które wyglądają jak nowe. I w dodatku - z dobrą metką!





Akurat teraz odbędzie się wymiana asortymentu letniego na jesienny/zimowy. Z tej okazji przez kilka dni każdą rzecz można kupić za 1 zł. Ja wyszukałam dwie sukienki, które widnieją na zdjęciu obok. I właśnie je dwie kupiłam.









Moje nowe buty. Wyglądają super, jak na zakup za 19 zł.
Teraz w nich nie chodzę, leżą sobie w szafie, ukryte pod stertą ubrań, i czekają na 4 września.
Właśnie wtedy pierwszy raz w nich wyjdę. Wyjadę. I wylecę. Wszystko w jednym!







Na dzisiaj to tyle. Lecę odcedzić ziemniaki i doprawić szparagową fasolkę. Trzeba wreszcie coś zjeść dzisiaj.

PS. niech już weekend się skończy!

niedziela, 10 sierpnia 2014

#20.

Hej ho!
Dzisiejszy dzień rozpoczęłam strasznie wcześnie, bo już o 5:38. Obudziłam się, kiedy mama wychodziła do pracy, i nie potrafiłam ponownie zasnąć.

Aktualnie dochodzi 17:00, a ja postanowiłam sprezentować post na blogu. Więc do dzieła!


* you've got mail! 
Piątkowe popołudnie obfitowało w przesyłki listowne. Myślałam, że podskoczę z radości, wyciągając ze skrzynki pocztowej kilka kopert zaadresowanych do mnie. Oczywiście - nie byłabym sobą, gdybym nie zechciała się nimi tutaj pochwalić!


 - pocztówka z Zakopanego od Natalii Schlierenzauerowej


Natalię poznałam na LGP w 2013 roku. A raczej nie na, ale po. Widziałyśmy się na dworcu PKS w Wiśle, kiedy to ja i Werka czekałyśmy na swój autobus, a Natalia czekała na swój. Jakoś tak się potem złożyło, że dodałyśmy się na fejsie do znajomych, zaczęłyśmy pisać i obie siebie pamiętałyśmy. Od tamtej pory Natalia zaskakuje mnie, wysyłając tradycyjne kartki pocztowe na święta, czy bez okazji. Lubię to!





- przesyłka z Meksyku od Rene






Rene napisał do mnie kilkanaście miesięcy temu z zapytaniem, czy nie chciałabym wymienić się pocztówkami. Zgodziłam się. Pierwsza jego przesyłka zawierała mały plan miasta, z którego pochodzi, i kilka pocztówek. 
W piątek dostałam drugą kopertę od niego z taką oto zawartością. 










- pocztówka z Francji od Pani Danusi
Koleżanka mojej mamy z pracy, Pani Danusia, wyjechała na kilka miesięcy właśnie do Francji. Tam mieszka jej syn z rodziną. Teraz regularnie dostaję pocztówki z Francji, z czego się cieszę, bo w swoich zbiorach do tej pory nie posiadałam ani jednej kartki stamtąd. 



Dotychczas kartki płynęły z miasta, ale tym razem Pani Danusia postanowiła chyba zrobić sobie chwilę przerwy, i uciekła nad wodę. :)

















Bardzo podoba mi się pocztówka ze słonecznikami. Jest oryginalna. 

















Moja mama zawsze marzyła, żeby kiedyś odwiedzić zamki nad Loarą. Niestety, jak dotąd nie udało jej się tego marzenia zrealizować. 
Pani Danusia, jakby czytając jej w myślach, przysłała mi ostatnio pocztówkę z francuskim zamkiem. 







* another posts.
Jak kiedyś tutaj pisałam - zbieram pocztówki. Natrętnie je kupuję, proszę innych o ich wysyłanie, moi znajomi sami wiedzą, że najlepszym prezentem przywiezionym dla mnie jest właśnie pocztówka. Mam ich naprawdę strasznie dużo, z czego jestem dumna. 
Dziś, przekładając moje zbory do specjalnego pudełka, natknęłam się na kilka wartych uwagi jednostek. Ciężko jest wybierać, bo gdybym mogła - dodałabym zdjęcia każdej pocztówki, którą otrzymałam dotychczas. Każda jest przecież inna, ma inne znaczenie i inną historię. 
Jednakże wybrałam tutaj pocztówkę (jedną z wielu), która ostatnimi czasy przywędrowała do mnie od Patrycji. Patrycja wysłała mi całą kopertę pocztówek z Warszawy, Gniezna i Wrocławia, w zamian za autografy Maćka Kota, Kamila Stocha i Dawida Kubackiego. 




Ta pocztówka ucieszyła mnie szczególnie. Odkąd zobaczyłam Warszawę na własne oczy - jestem w niej po czubek głowy zakochana. A Starówka wieczorem - magiczna!












Koperta, którą dostałam zimą, pełna pocztówek z Turcji. Wymieniłam się z mieszkającą tam Banu Bah. To pierwsza przesyłka, w którą ktoś włożył tyle serca. Aż żal było mi otwierać, kiedy zobaczyłam, jak ślicznie jest przyozdobiona. 
A ten cytat zrobił na mnie miłe wrażenie. 







Chyba każdy kojarzy postać Rumcajsa na kartce obok? 
Tą bajeczną kartkę otrzymałam od Doroty. Z Dorotą wymieniłam kilka listów, swoją drogą - najwyższa pora, żebym wreszcie odpisała. Moja listowna koleżanka mieszka w Krakowie, ale z racji kierunku studiów, który sobie obrała, przez kilka miesięcy przebywała w Czechach. Stąd też i kartka, którą mi przysłała, wraz z jednym z listów. :)




Chciałabym dodać jeszcze milion zdjęć i opowiedzieć milion historii, ale gdybym zaczęła to robić - chyba nie skończyłabym przez wiele lat. Dlatego postanowiłam się pohamować i na tych kilku pozycjach zakończyć. 



Siedzę sobie, za oknem trochę pogrzmiało. Mam nadzieję, że i deszcz niebawem przyjdzie. Mówisz i masz - właśnie zaczęło lać! Tęsknię za jesienią i zimą. Nie lubię lata strasznie. Na całe szczęście powoli mija. 
Dzisiaj post krótki i zwięzły. Chciałam się pochwalić pocztą - pochwaliłam się. Jutro znowu przyjdzie listonosz, może czymś mnie zaskoczy! 
Nie będę męczyła swoich i Waszych oczu w ten niedzielny wieczór, i po prostu ładnie się pożegnam.
Pa pa! :)



                                               Dziękuję za wpadanie na mojego bloga. :)


czwartek, 7 sierpnia 2014

#19.

23:00. 22:00. Dobry wieczór Państwu.
Autokar relacji Istanbul - Ankara ruszył w podróż kilkanaście minut temu. Z pewnością Yasin właśnie spokojnie układa sobie skroń na szybie i zasypia. A ja spać nie mogę, no i też nie chcę, stąd post, który właśnie tutaj tworzę.




* gotowanie.
Wiem, że na blogach często można znaleźć przepisy i zdjęcia przeróżnych, najbardziej wymyślnych i smacznych potraw. Ja ostatnio przygotowałam na obiad pieczonki, które uwielbiam! Pieczonki to danie, które pochodzi z okolic Jury Krakowsko-Częstochowskiej, czyli z okolic, w których mój ojciec przyszedł na świat i spędził wczesne lata młodości. Przepis jest banalnie prosty, a składniki, które będą nam potrzebne kosztują grosze, stąd także pomysł, żeby go tutaj zamieścić.


                  Potrzebujemy:
  • Kartofelki, najlepiej całkiem spore
  • Buraki
  • Marchewkę
  • Cebulę
  • Mięsko, jeśli lubicie to sporo, jeśli nie - nie potrzebne nam wcale. Ja kupuję zawsze około 30-40 deko podgardla
  • Sól i pieprz
  • Pół kostki margaryny do smażenia




Nasze warzywa obieramy i opłukujemy pod bieżącą wodą. Następnie kroimy je w plasterki.



Margarynę rozsmarowujemy na spodzie naczynia żaroodpornego, żeby nasze warzywa nam się nie spaliły.



Następnie układamy warstwowo: warstwa kartofli, sypiemy delikatnie solą i pieprzem; warstwa buraków; warstwa marchewki; warstwa cebuli. Mięso, które także kroimy w plasterki, możemy dodać w każdym momencie. Nie zapominamy o soli i pieprzu - trzeba sporo doprawić każdą warstwę warzyw, żeby miały one odpowiedni smak!


Czynność powtarzamy, aż do zapełnienia się naszego naczynia. Wtedy całość przykrywamy pokrywką i stawiamy na gaz. Gotujemy aż do momentu, w którym warzywa będą miękkie. Od czasu do czasu dolewamy wody, żeby jedzonko nam się nie zwęgliło.


Kiedy uznamy, że warzywa są odpowiednio ugotowane, możemy podać je do spożycia. Najlepiej smakują popijane maślanką lub kefirem.









Niestety, nie mam zdjęcia gotowego dania, bo wszyscy domownicy wręcz się na nie rzucają, kiedy tylko ich nosów dolatuje woń pieczonek.
Znika w mig!







Proste? Proste! 
Polskie? Polskie!




* blog.
Ostatnio zastanawiałam się, dlaczego tak mało osób odwiedza mój blog. Dodaję info o nowych postach, udostępniam czasem link. A mimo to - licznik wyświetleń niemalże stoi w miejscu. Po dogłębnych analizach i odwiedzinach popularnych blogów, stwierdziłam, że mój blog jest po prostu prosty. Nie mam tutaj odjechanego dizajnu, nie dodaję postów o modzie, nie bawię się w żadne obserwowanie za obserwowanie, promowanie innych, by wypromowali mnie, czy komentarz za komentarz. Dużo treści, której nie chce się czytać.
Pałęga, deklu Ty - stuknęłam się w czoło, zanosząc śmiechem. Przecież bloga założyłam dla siebie. Publikuję tutaj to, co chcę. Nie muszę pisać tematycznych postów, żeby komukolwiek się przypodobać. Nie muszę mieć "przejrzystego wyglądu". Prosty szablon, z gamy proponowanych, wystarczy. Piszę tutaj to, o czym myślę, za czym tęsknię, co mnie martwi, co sprawia mi radość. Dzielę się swoją codziennością. Jestem tutaj ja. Ci, którzy będą chcieli, zapiszą sobie adres, albo o niego zapytają, i wpadną, kiedy najdzie ich ochota, żeby dowiedzieć się, co u mnie słychać.
I chyba po to właśnie te blogi istnieją. Żeby były tak trochę jak pamiętniki, w których możemy dodać zdjęcie, cytat, albo piosenkę. W których możemy napisać, co nam się przytrafiło w drodze do szkoły/pracy/na spacer. Gdzie podzielimy się wrażeniami po przeczytaniu książki. Gdzie zatrzymamy chwilę na dłużej.
Dlatego niczego tutaj nie zmienię. A jeśli zmienię - na pewno nie będzie to żaden dizajnerski projekt, tylko prosta zmiana szablonu w ustawieniach. Lubię pisać, robić i publikować zdjęcia, lubię czasem coś ugotować, przeczytać dobrą książkę, pojechać gdzieś. I właśnie o tym tutaj będzie. Będzie tak, jak chcę!





* jesień.
W głębi tęsknię za jesienią. Za kolorowymi drzewami i przepięknymi zachodami słońca. Za tym orzeźwiającym mrozem o poranku. Za magią wieczorów.
Moja mama powtarza mi każdego roku, że jesień jest okropna i bezduszna. Drzewa i rośliny obumierają. Szybko robi się szaro, coraz częściej pada deszcz. Mi ta pora roku kojarzy się z miłością.
Wrześniowy dzień. Nie pamiętam, która godzina, praktycznie nie pamiętam nic, prócz tego, że na pewno był to wrzesień. W tymże właśnie wrześniu poznałam Yasina. Przez kompletny przypadek. Historia jak z filmu!
I tak z głupiej zaczepki, gdzie Yasin zapytał, czy mieszkam w Opolu, zrodziła się dłuższa konwersacja. Konwersowaliśmy tak aż do 20 września, kiedy to przyleciał do Polski. Pierwszy raz, na żywo, spotkaliśmy się 9 października około godziny 20, przed gmachem dworca PKP w Opolu. Do późnej godziny nocnej, w mrozie, siedzieliśmy na ławce obok Uniwersytetu Opolskiego. I rozmawialiśmy. O wszystkim. I niczym. Po prostu.
Tak się właśnie złożyło, że od tego 9 października 2013 roku nie potrafię żyć bez tego człowieka.
Jest nie tylko mężczyzną mojego życia, ale także moim najlepszym przyjacielem, bratnią duszą. Pamiętam dokładnie, jak poświęcał noce, słuchając opowieści z mojej przeszłości. Jak nie wytykał mi błędów. Jak był zawsze i w każdej chwili, kiedy potrzebowałam, żeby był. Jak o mnie walczył. I jak wielką miłość mi podarował. Zanim go poznałam - myślałam, że nic nigdy dobrego w życiu mnie nie spotka. Że ot, taki los, i nic na niego nie poradzę. A on, w tą zimną, ponurą jesień, pokolorował mój świat jasnymi barwami nadziei. Zaakceptował mnie, mimo każdego mankamentu. Mimo tego, że miałam i mam trudną sytuację życiową. To jest po prostu wspaniałe... Że mimo miliona wad - on dostrzega tylko zalety...


Niedługo lecę do Turcji. Wspominałam już tutaj, wiem. Strasznie mnie zjada stres. Mam ochotę się rozpłakać, jak mała dziewczynka, tupnąć nogą i wykrzyczeć, że ja się nigdzie nie wybieram. Już słyszę Yasina głos w głowie: "you will come!", więc I will come, kropka...

Wybrałam nawet ubranie! Wiem, że jeszcze prawie miesiąc (dokładnie 26 dni!), ale oboje tak się ekscytujemy, że samo planowanie sprawia nam nieziemską frajdę. Niebieska sukienka, szary sweter i białe trampki. Wyobrażam sobie to połączenie, powinnam jeszcze sprawdzić je na sobie. Może jutro to zrobię.
Ja nadal nie wierzę, że jedną stopą jestem już w tym samolocie. Nieprawdopodobne, a jednak!

4 września okaże się też, oficjalnie, czy jestem w końcu tym studentem, czy nie. Wzięli moją teczkę, mają ją w gronie przyjętych, ale na stronie ciągle jeszcze jestem "nieprzyjęta". Podobnież 4 oficjalnie się to zmieni. Chciałabym być pewna.






Zdjęcia z internetów. Muszę się zaopatrzyć, przed mroźną zimą.


Parka już od dawna chodzi mi po głowie, ale z uwagi na jej cenę - odkładam ciągle na później.


Chustę ostatnio dostałam. Mama i siostra przywiozły mi z Bieszczadów. Białą. Jest śliczna!








***
Kolejny pusty, samotny wieczór. Chciałabym czasem z kimś porozmawiać. Usłyszałam, że to ja odtrącam ludzi. Ale nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek spróbował ostatnimi czasy ze mną mówić.
Chciałabym móc komuś opowiedzieć, jak cholernie się boję tego samolotu. I jednocześnie - jak cholernie cieszę się, że zobaczę Yasina.
Chciałabym mieć kogo zapytać, co mogłabym sprezentować mu na urodziny.
Po prostu. Proste, dziewczyńskie pogaduszki.
... Świerszcze ...



Wypisałam tutaj wszystkie swoje myśli. Nie pozostaje mi więc nic innego jak tylko życzyć Wam iyi geceler, arkadaslar (iji gedżeler arkadaszlar) - czyli po naszemu: dobranoc, koledzy/koleżanki! :)












Airplanes in the night sky are like shooting stars...


- łabędzkie niebo, zdjęcie moje -

środa, 6 sierpnia 2014

#18.

Nie mogę spać.
Popołudniu rozbolała mnie głowa. Postanowiłam jednak, że może spacer choć trochę pomoże mi ten ból zmniejszyć. Niestety - tylko i wyłącznie go spotęgował. Po powrocie do domu od razu zmieniłam dżinsy i koszulkę na legginsy i t-shirt Yasina. Przełknęłam tabletkę przeciwbólową. Przeleżałam kilka godzin w łóżku.  Podczas tego leżenia i czekania na zbawienie, przypomniała mi się sytuacja sprzed kilku miesięcy. Pamiętam, że była zima. Piątek, wieczór, "Taniec z gwiazdami". Wtedy też tak strasznie rozbolała mnie głowa, jak dziś. Yasin przygotował mi gorzką herbatę. Momentalnie sprzed telewizora powędrowałam do swojego pokoju i swojego łóżka. Pilnował, żebym wypiła co najmniej pół szklanki gorącego napoju, a kiedy to zrobiłam, pozwolił mi w końcu schować się pod kołdrą. Oczywiście - nie minęła minuta, kiedy leżał już obok mnie. Chciał mnie przytulić, ale ja nie lubię, kiedy się mnie dotyka, jak coś mnie boli. Ułożył więc zrezygnowany dłoń na moim podbrzuszu i delikatnie musnął wargami czoła. Rano powiedział mi, że czekał aż zasnę, i dopiero wtedy pozwolił sobie na sen. Dzisiaj, kiedy wszystko to ponownie odgrywało się w mojej pamięci, poczułam, że oddałabym wszystko, żeby on mógł być obok mnie tego wieczoru. Żeby znowu okrył mnie kołdrą po czubek nosa, przelotnie cmoknął czoło i zaczekał, aż zasnę... Kilka minut temu poczułam się lepiej. A teraz, nie mogąc i nie chcąc spać, postanowiłam dodać tutaj posta o wszystkim i niczym.


* spacer.
Popołudniu postanowiłam pomóc babci w Ruchu. Pierwszą z czynności, które musiałam wykonać, to wędrówka na pocztę. W parku dopadła mnie moja siostra, Kamila, która postanowiła dotrzymać mi towarzystwa. Mijając Kanał Gliwicki, uznałyśmy, że dzisiaj będzie piękny zachód słońca. Zaplanowałyśmy więc, że zabierzemy Dina (psa dziadków) i przyjdziemy tutaj wieczorem. Kiedy wróciłyśmy z powrotem do kiosku, okazało się, że jeden z problemów, który skradał nam sen z powiek ostatnimi nocami, został skutecznie rozwiązany. I w dodatku - my nie zawiniliśmy ani w jednym procencie. Kamila zabrała się za czytanie gazet, babcia - za parzenie kawy, a ja za wszystko inne, czyli obijanie listów, wpisywanie potwierdzeń odbioru na listę awizo, wciąganie dzisiejszych przesyłek i zwrot prasy. Kiedy wszystko się zgadzało co do grosza, zamknęłyśmy kiosk i powędrowałyśmy do domów. Po 18:00 poszłam z Kamilą po Dina. Najpierw zaprowadziłyśmy jej rower do naprawy, potem udałyśmy się w stronę dworca. Dino był strasznie spragniony, więc postanowił schłodzić się w kanałowej wodzie. Prawie się przy tym utopił, jak w przysłowiowej łyżce wody. Po kilku minutach odpoczynku, powędrowałyśmy na stary, żelazny most. Tam, stercząc wśród trawy po pas, kolejny raz poczułam, jak tęsknota rozrywa mnie od środka. To jest tak, że idę gdzieś, jadę, siedzę, albo stoję, i czuję, że brakuje mi jego dłoni, ściskającej moją dłoń. Wszystko idzie lawiną. Aż trzęsę się wewnątrz. Walczę ze łzami i drżącymi wargami, łapię powietrze w płuca, głęboki wdech, wydech. Mówię do siebie. I powoli, powolutku, zaczynam wracać do normy.
Wracając z żelaznego mostu zrobiłam kilka, naprawdę, całkiem fajnych zdjęć. Dodam je tutaj, może ktoś podzieli moje zdanie i powie, że naprawdę nie jest źle.






























* książki.
Wczoraj popołudniu odwiedziłam bibliotekę na Osiedlu Kopernika. Uwielbiam takie właśnie miejsca. Z klimatem, z duchem czasu. Biblioteka ta bowiem jest od wejścia zapełniona regałami z książkami. Nie jest nowoczesna, ze stanowiskami komputerowymi, z cudami i dziwami. Jest... biblioteką po prostu. Pachnie w niej papierem. Nie tym nowiuśkim, choć nie mam nic do nowości książkowych, ale tym... wysłużonym, wiekowym. Kiedyś, kiedy jeszcze filia nr 30 mieściła się w Domu Kultury przy ulicy Wolności, uwielbiałam spędzać tam długie godziny. Wyprawa do biblioteki kojarzyła mi się z czymś odświętnym. Pakowałam książki w ogromne torby, bo zawsze mnóstwo ich wypożyczałam, i czy to największa śnieżna zamieć, największy skwar, czy oberwanie chmury, wędrowałam odważnie do wyznaczonego celu. Panie bibliotekarki, bardzo miłe, zawsze mnie lubiły. W sumie, ja chyba kiedyś miałam w sobie coś takiego, za co mogło się mnie lubić, bo byłam nie tylko ulubienicą pań z biblioteki, ale też nauczycielek w szkole średniej - najbardziej Pani Werner, która jest świetną polonistką, ale też bardzo lubiły mnie Pani Biegańska (chciała mnie wrobić w maturę z biologii), czy Pani Gnieździa (siedziałam na historii w pierwszej ławce). Oprócz pań nauczycielek Pani Basia z biura podróży.... ale to może potem, bo i o tym tu dzisiaj napiszę. :)
Wracając do biblioteki... zawsze czułam się w niej jak w swoim drugim domu. Siadałam sobie wygodnie na gumolicie, przed regałem, i czytałam krótkie notki o wybranych książkach, decydując, czy któraś jest warta przeczytania czy nie, długimi godzinami. Teraz też czasem tak robię, ale nie czuję się swobodnie, odkąd przenieśli moją pierwszą bibliotekę do Centrum Kultury przy ulicy Przyszowskiej.
Na Osiedlu Kopernika znalazłam jednak filię nr 21. Tam w ręce wpadło mi "Jak oddech" (chyba dodam o tym osobny post w niedalekiej przyszłości). Wczoraj poszłam z zamierzonym celem - zamówienie książki pt. "Ludzie za ścianą". Okazało się, że jest ona akurat na miejscu. Zaczęłam czytać - nadmiar niemieckich nazw placów, dzielnic i ulic rozłupuje mi głowę na pół... Już na samym wstępie! Wychodząc, na stoliku, zauważyłam mnóstwo książek. Leżały sobie i szeptały do mnie: "no chodź, weź nas do domu". Więc podeszłam i wzięłam! Z ciekawszych, co widnieje na poniższym zdjęciu, wyszukałam:
- "Potrawy z kuchenki mikrofalowej". Naprawdę ciekawa i zachęcająca do eksperymentów z mikrofalówką pozycja!
- "Rok z Kevinem, kalendarz angielski" - rok 2005, jak widać na okładce. Jednak musiałam, musiałam, musiałam go wziąć do domu! Kiedyś uwielbiałam program "Europa da się lubić", gdzie Pani Monika (już jej nie lubię) zapraszała obcokrajowców, mieszkających w Polsce, na wspólne, tematyczne rozmowy. Kevin reprezentował tam Wielką Brytanię. W kalendarzu znajduje się mnóstwo anegdot i opowieści na temat kraju, z którego pochodzi. Są też ciekawe zwroty, o których nie miałam bladego pojęcia, jak np. "sorki, że klnę jak szewc" po angielsku brzmi "pardon my French". Ciekawe!




















Jeśli chodzi o "Stambuł" - jest to przewodnik. Niedługo się tam znajdę, więc wypadałoby troszkę wiedzy o tym mieście sobie przyswoić.
"Ukraina" - planujemy z Yasinem Sylwestra we Lwowie, dlatego chciałam trochę poczytać o mieście, noclegach i innych tego typu detalikach. Swoją drogą - Lwów to piękne miasto! Pewnie zimą wygląda trochę obskurnie i szaro, ale ja i tak nie mogę doczekać się momentu, w którym będę mogła na własne oczy zobaczyć te wszystkie architektoniczne cudeńka. Mam tutaj na myśli 'zwykłe' budynki mieszkalne. Zerknijcie sobie w Google, jak będzie się Wam kiedyś nudziło. Polecam!



* niedługo Turcja!
Teoretycznie: mam już wszystko zapięte na ostatni guzik. Kupiłam bilety. Lecę 4 września z Katowic. Samolot mam o 6:00. Muszę się, niestety, przesiąść, co napawa mnie na zapas lękiem. Nigdy jeszcze nie podróżowałam sama po innych krajach, nawet tych o rzut beretem od nas. W dodatku - będę sama. I pierwszy raz w życiu polecę samolotem. O 7:30 ląduję we Frankfurcie, tam mam półtorej godziny na zmianę samolotu. O 9:10 startuję do Stambułu. Gatki mi się trzęsą, jak chorągiewka na wietrze... Ale dam radę. Muszę tylko wymyśleć, co dać Yasinowi w prezencie na urodziny. A to jest jeszcze straszniejsze, niż bycie samą na ogromnym międzynarodowym lotnisku!
Paszport odebrany. Bilet do odbioru. Pani Basia z Biura Podróży POLTOURS w Gliwicach, kochana istota, wyłożyła za mnie końcówkę kwoty, której mi zabrakło. Niedługo wybiorę się kupić ubezpieczenie, wtedy też dostanę swój bilet do rąk i na własność. Jeszcze wiza i ahoj przygodo!
Tak się pocieszam, że skoro Poldek i Duduś całą Polskę przejechali na stopie, a chłopcy z "300 mil do nieba" zajechali aż do Danii, czy Szwecji, to i ja, jakimś cudem, dotrę do Stambułu! Koniec języka za przewodnika. Lecę Lufthansą, luksus jak się patrzy. Na samą myśl odechciewa mi się spać! Boję się!





















Na zdjęciu widać jeszcze, że Uniwersytet Opolski traci swoje pieniądze na polecone do mnie. Kochają mnie, cóż... A tak całkiem szczerze - tęsknię za Opolem. Tyle razy zarzekałam się, że nigdy, przenigdy, nie polubię tego miasta. Nigdy nie mów nigdy! Teraz kocham Opole całym sercem... 
Tęsknię za ludźmi z roku. Wszyscy, jak jeden, są wspaniali! Tęsknię za Yasinem w Opolu. Za naszymi nocnymi spacerami. Znowu miliony wspomnień wraca... Lepiej dodam Wam aktualny widok na panoramę miasta, ha! - nawet Pryzma i Niechcic się łapią!, i zakończę, zanim zaleję się łzami. ;)


















Na samiuśki koniec powiem jeszcze, że pisanie tej notki sprawiło mi niesamowitą przyjemność. Chyba muszę robić to częściej, w taki sposób jak zrobiłam. Na zegarku 1:16. W Turcji 2:16. Yasin śpi, mam nadzieję, że przez te moje natrętne myślenie o nim, zobaczy mnie w snach. Ja teraz mówię Wam grzecznie iyi geceler (czytajcie: iji gedżeler), czyli po naszemu polskiemu - dobranoc. Publikuję i uciekam spać! :)

piątek, 1 sierpnia 2014

#17. "Ludu mój, do broni", czyli 70 rocznica wybuchu Powstania warszawskiego.

Jak głosi znana śpiewka, nucona przez niemal każdego Warszawiaka w czasie wojny i okupacji: dnia 1 września roku pamiętnego napadł wróg na Polskę z kraju sąsiedniego. To właśnie 1 września 1939 roku okazał się dniem, w którym pękło niebo. Wybuchnęła II wojna światowa. Polskę zaatakowały Niemcy, w porozumieniu z ZSRR, który 17 września 1939 roku dołączył do okupacji naszego kraju. Rozpoczęły się bombardowania, mordy i krwawe walki. Nastał czas głodu i strachu. Główne batalie toczyły się o stolicę - Warszawę, w której to odbyły się dwa najważniejsze powstania . Pierwsze - w 1943 roku, rozegrało się getcie - wydzielonym obszarze miasta, przeznaczonym dla żydowskiej ludności. Drugie - warszawskie, w 1944 roku, objęło swoim zasięgiem wszystkie dzielnice stolicy. 1 sierpnia 1944 roku, o godzinie 17:00, nazywanej godziną W, wybuchło powstanie warszawskie. Walki trwały do 2 października. Początkowo - powstańcy zdobyli między innymi Śródmieście, Wolę, Pragę, czy Mokotów. Do walki ruszyła ludność cywilna - ludzie młodzi, w kwiecie wieku, a nawet dzieci; oraz zawodowi żołnierze i dowódcy, którzy wykazali się niesamowitym heroizmem, zacięciem, patriotyzmem, szlachetnością, dojrzałością i bohaterstwem. W tymże zrywie śmierć poniosło co najmniej 150 tysięcy mieszkańców cywilnych i ponad 10 tysięcy żołnierzy AK. Do klęski powstania przyczyniło się zatrzymanie się armii radzieckiej po drugiej stronie Wisły oraz radziecka odmowa zezwolenia na lądowanie brytyjskich samolotów dostarczających broń i amunicję dla walczącej stolicy. Powstanie miało określone cele polityczne i wojskowe. Jak wiadomo, zakończyło się ono naszą klęską i wyznaczonych celów nie osiągnęło. Jedni uważają je za chwalebne zwycięstwo ducha, inni za kompletną militarną porażkę.







Mam na imię Danka i mam 21 lat. Jestem Polką.
Każdy z nas przedstawia się, mówi, co lubi, co go interesuje, jakie książki czyta, gdzie chciałby pojechać na wakacje. I w końcu dochodzi do tego jednego, czy dwóch zdań, które w ogóle nie wyrywają się z szeregu innych. "Mieszkam w Polsce. Jestem Polakiem/Polką". Tak, jakby zupełnie nic to dla nas nie znaczyło.

Czym w dzisiejszych czasach jest patriotyzm? Wypisywaniem na murach popularnych haseł? Sprejowaniem grafiiti ze znakiem Polski Walczącej? Noszeniem bluz z napisami "Bóg, honor, ojczyzna"? A ilu z Was, z nas, chwyciłoby za broń, żeby oddać życie za swój kraj? Ilu z nas oddałoby ostatnią kroplę krwi za Polskę właśnie? Ilu z nas poświęciłoby to, co najcenniejsze? Młodość, miłość, przyjaźń, marzenia, by oddać ostatni oddech za wolność ojczyzny? Ilu z nas, z ręką na sercu, potrafiłoby powiedzieć, że ją kocha, że jest najważniejsza, że życie nic nie znaczy, w porównaniu z przywróceniem jej niepodległości? 



 
Początek sierpnia 1944. Śródmieście Północne. Na fotografii Różyczka Goździewska - dziewczynka, która pomagała w szpitalu polowym kompanii "Koszta" w kamienicy przy Moniuszki 11. Autor: Eugeniusz Lokajski „Brok”. Róża przeżyła Powstanie i wojnę, a po jej zakończeniu przeprowadziła się na stałe do Francji, gdzie zmarła w 1989 roku, w wieku 53 lat.


Ludzie, których dzisiaj oglądamy na czarno-białych, pomiętych od czasu, fotografiach, niczym nie różnili się od nas. Tak samo mieli rodziny, swoje sprawy, plany na przyszłość, sny. Chodzili na spacery, brali śluby, bawili się na potańcówkach. Wielu z nich poległo w krwawych starciach na bruku warszawskich ulic. Niektórym udało się ocaleć, ale to, co przeżyli, zmieniło ich na zawsze.

Kilka chwil temu słyszałam, jak jeden ze staruszków, uczestnik Powstania, opowiadał historię, którą szczególnie pamięta. Dwójka jego przyjaciół, rozkochanych w sobie na zabój, postanowiła wziąć ślub. Siostra staruszka pożyczyła pannie młodej ostatnią, ukrytą białą koszulę. Chłopak z biało-czerwoną opaską na ramieniu niósł dziewczynę później wśród zgliszczy, popiołu i gruzu, do kościoła, by w przerwie między jednym a drugim bombardowaniem, mogli ślubować sobie miłość i wierność dopóki śmierć, która czaiła się już za rogiem, ich nie rozłączy... 


13 sierpnia 1944. Śródmieście Północne. Ślub sanitariuszki Alicji Treutler "Jarmuż" i plut. pchor. Bolesława Biegi "Pałąka" w kaplicy przy Moniuszki 11; młoda para po wyjściu z kaplicy na podwórze przyjmuje życzenia; za nimi stoi Bolesław Biega, ojciec pana młodego, obok w furażerce Danuta Żołądek "Amazonka". Autor: Eugeniusz Lokajski „Brok”











Początek sierpnia 1944. Śródmieście Północne. Czterech powstańców z kompanii „Koszta” stojących na ul. Moniuszki. Jeden z nich demonstruje posiadany pistolet i trzyma kotka. Autor: Eugeniusz Lokajski „Brok”








Śródmieście Północne. Stanisław Jankowski "Agaton" pije kompot z chochelki w rejonie pl. Kazimierza Wielkiego.
















Krakowskie Przedmieście, ujęcie z wnętrza kościoła św. Krzyża przez wyburzoną ścianę w kierunku ul. Kopernika. Śródmieście Północne. Obserwujący przedpole żołnierz na tle zniszczonej zabudowy.


















20 sierpnia 1944. Śródmieście Północne. Powstaniec - operator filmowy Stanisław Bala "Giza" - stojąc w bramie kamienicy przy ulicy Zielnej 30 (budynek Polskiego Radia), filmuje z ukrycia PAST-ę. | Autor: Eugeniusz Lokajski "Brok"












Mimo przekonania o porażce powstania warszawskiego, dla jego uczestników, było ono chwałą, czymś prawidłowym. Bohaterstwo, człowieczeństwo, walka ze strachem, chęć przeżycia. 
Mimo różnych perspektyw, z których zobrazowane jest to wydarzenie historyczne, wszystkich jego uczestników łączyła walka - z wrogiem, albo samym sobą, o życie. I Warszawa - skropiona krwią, dymem, gruzem i chwałą.









Nie zapomnijcie poświęcić dzisiaj minuty tym, którzy dla Was poświęcili życie.
Godzina 17:00. Zatrzymaj się i oddaj hołd.


  
Krzysztof Kamil Baczyński - "Byłeś jak wielkie, stare drzewo..."




Krótko, zwięźle i na temat. 
Zdjęcia: zbiory Muzeum Powstania Warszawskiego; ja.
Tekst: w całości mój.