środa, 6 sierpnia 2014

#18.

Nie mogę spać.
Popołudniu rozbolała mnie głowa. Postanowiłam jednak, że może spacer choć trochę pomoże mi ten ból zmniejszyć. Niestety - tylko i wyłącznie go spotęgował. Po powrocie do domu od razu zmieniłam dżinsy i koszulkę na legginsy i t-shirt Yasina. Przełknęłam tabletkę przeciwbólową. Przeleżałam kilka godzin w łóżku.  Podczas tego leżenia i czekania na zbawienie, przypomniała mi się sytuacja sprzed kilku miesięcy. Pamiętam, że była zima. Piątek, wieczór, "Taniec z gwiazdami". Wtedy też tak strasznie rozbolała mnie głowa, jak dziś. Yasin przygotował mi gorzką herbatę. Momentalnie sprzed telewizora powędrowałam do swojego pokoju i swojego łóżka. Pilnował, żebym wypiła co najmniej pół szklanki gorącego napoju, a kiedy to zrobiłam, pozwolił mi w końcu schować się pod kołdrą. Oczywiście - nie minęła minuta, kiedy leżał już obok mnie. Chciał mnie przytulić, ale ja nie lubię, kiedy się mnie dotyka, jak coś mnie boli. Ułożył więc zrezygnowany dłoń na moim podbrzuszu i delikatnie musnął wargami czoła. Rano powiedział mi, że czekał aż zasnę, i dopiero wtedy pozwolił sobie na sen. Dzisiaj, kiedy wszystko to ponownie odgrywało się w mojej pamięci, poczułam, że oddałabym wszystko, żeby on mógł być obok mnie tego wieczoru. Żeby znowu okrył mnie kołdrą po czubek nosa, przelotnie cmoknął czoło i zaczekał, aż zasnę... Kilka minut temu poczułam się lepiej. A teraz, nie mogąc i nie chcąc spać, postanowiłam dodać tutaj posta o wszystkim i niczym.


* spacer.
Popołudniu postanowiłam pomóc babci w Ruchu. Pierwszą z czynności, które musiałam wykonać, to wędrówka na pocztę. W parku dopadła mnie moja siostra, Kamila, która postanowiła dotrzymać mi towarzystwa. Mijając Kanał Gliwicki, uznałyśmy, że dzisiaj będzie piękny zachód słońca. Zaplanowałyśmy więc, że zabierzemy Dina (psa dziadków) i przyjdziemy tutaj wieczorem. Kiedy wróciłyśmy z powrotem do kiosku, okazało się, że jeden z problemów, który skradał nam sen z powiek ostatnimi nocami, został skutecznie rozwiązany. I w dodatku - my nie zawiniliśmy ani w jednym procencie. Kamila zabrała się za czytanie gazet, babcia - za parzenie kawy, a ja za wszystko inne, czyli obijanie listów, wpisywanie potwierdzeń odbioru na listę awizo, wciąganie dzisiejszych przesyłek i zwrot prasy. Kiedy wszystko się zgadzało co do grosza, zamknęłyśmy kiosk i powędrowałyśmy do domów. Po 18:00 poszłam z Kamilą po Dina. Najpierw zaprowadziłyśmy jej rower do naprawy, potem udałyśmy się w stronę dworca. Dino był strasznie spragniony, więc postanowił schłodzić się w kanałowej wodzie. Prawie się przy tym utopił, jak w przysłowiowej łyżce wody. Po kilku minutach odpoczynku, powędrowałyśmy na stary, żelazny most. Tam, stercząc wśród trawy po pas, kolejny raz poczułam, jak tęsknota rozrywa mnie od środka. To jest tak, że idę gdzieś, jadę, siedzę, albo stoję, i czuję, że brakuje mi jego dłoni, ściskającej moją dłoń. Wszystko idzie lawiną. Aż trzęsę się wewnątrz. Walczę ze łzami i drżącymi wargami, łapię powietrze w płuca, głęboki wdech, wydech. Mówię do siebie. I powoli, powolutku, zaczynam wracać do normy.
Wracając z żelaznego mostu zrobiłam kilka, naprawdę, całkiem fajnych zdjęć. Dodam je tutaj, może ktoś podzieli moje zdanie i powie, że naprawdę nie jest źle.






























* książki.
Wczoraj popołudniu odwiedziłam bibliotekę na Osiedlu Kopernika. Uwielbiam takie właśnie miejsca. Z klimatem, z duchem czasu. Biblioteka ta bowiem jest od wejścia zapełniona regałami z książkami. Nie jest nowoczesna, ze stanowiskami komputerowymi, z cudami i dziwami. Jest... biblioteką po prostu. Pachnie w niej papierem. Nie tym nowiuśkim, choć nie mam nic do nowości książkowych, ale tym... wysłużonym, wiekowym. Kiedyś, kiedy jeszcze filia nr 30 mieściła się w Domu Kultury przy ulicy Wolności, uwielbiałam spędzać tam długie godziny. Wyprawa do biblioteki kojarzyła mi się z czymś odświętnym. Pakowałam książki w ogromne torby, bo zawsze mnóstwo ich wypożyczałam, i czy to największa śnieżna zamieć, największy skwar, czy oberwanie chmury, wędrowałam odważnie do wyznaczonego celu. Panie bibliotekarki, bardzo miłe, zawsze mnie lubiły. W sumie, ja chyba kiedyś miałam w sobie coś takiego, za co mogło się mnie lubić, bo byłam nie tylko ulubienicą pań z biblioteki, ale też nauczycielek w szkole średniej - najbardziej Pani Werner, która jest świetną polonistką, ale też bardzo lubiły mnie Pani Biegańska (chciała mnie wrobić w maturę z biologii), czy Pani Gnieździa (siedziałam na historii w pierwszej ławce). Oprócz pań nauczycielek Pani Basia z biura podróży.... ale to może potem, bo i o tym tu dzisiaj napiszę. :)
Wracając do biblioteki... zawsze czułam się w niej jak w swoim drugim domu. Siadałam sobie wygodnie na gumolicie, przed regałem, i czytałam krótkie notki o wybranych książkach, decydując, czy któraś jest warta przeczytania czy nie, długimi godzinami. Teraz też czasem tak robię, ale nie czuję się swobodnie, odkąd przenieśli moją pierwszą bibliotekę do Centrum Kultury przy ulicy Przyszowskiej.
Na Osiedlu Kopernika znalazłam jednak filię nr 21. Tam w ręce wpadło mi "Jak oddech" (chyba dodam o tym osobny post w niedalekiej przyszłości). Wczoraj poszłam z zamierzonym celem - zamówienie książki pt. "Ludzie za ścianą". Okazało się, że jest ona akurat na miejscu. Zaczęłam czytać - nadmiar niemieckich nazw placów, dzielnic i ulic rozłupuje mi głowę na pół... Już na samym wstępie! Wychodząc, na stoliku, zauważyłam mnóstwo książek. Leżały sobie i szeptały do mnie: "no chodź, weź nas do domu". Więc podeszłam i wzięłam! Z ciekawszych, co widnieje na poniższym zdjęciu, wyszukałam:
- "Potrawy z kuchenki mikrofalowej". Naprawdę ciekawa i zachęcająca do eksperymentów z mikrofalówką pozycja!
- "Rok z Kevinem, kalendarz angielski" - rok 2005, jak widać na okładce. Jednak musiałam, musiałam, musiałam go wziąć do domu! Kiedyś uwielbiałam program "Europa da się lubić", gdzie Pani Monika (już jej nie lubię) zapraszała obcokrajowców, mieszkających w Polsce, na wspólne, tematyczne rozmowy. Kevin reprezentował tam Wielką Brytanię. W kalendarzu znajduje się mnóstwo anegdot i opowieści na temat kraju, z którego pochodzi. Są też ciekawe zwroty, o których nie miałam bladego pojęcia, jak np. "sorki, że klnę jak szewc" po angielsku brzmi "pardon my French". Ciekawe!




















Jeśli chodzi o "Stambuł" - jest to przewodnik. Niedługo się tam znajdę, więc wypadałoby troszkę wiedzy o tym mieście sobie przyswoić.
"Ukraina" - planujemy z Yasinem Sylwestra we Lwowie, dlatego chciałam trochę poczytać o mieście, noclegach i innych tego typu detalikach. Swoją drogą - Lwów to piękne miasto! Pewnie zimą wygląda trochę obskurnie i szaro, ale ja i tak nie mogę doczekać się momentu, w którym będę mogła na własne oczy zobaczyć te wszystkie architektoniczne cudeńka. Mam tutaj na myśli 'zwykłe' budynki mieszkalne. Zerknijcie sobie w Google, jak będzie się Wam kiedyś nudziło. Polecam!



* niedługo Turcja!
Teoretycznie: mam już wszystko zapięte na ostatni guzik. Kupiłam bilety. Lecę 4 września z Katowic. Samolot mam o 6:00. Muszę się, niestety, przesiąść, co napawa mnie na zapas lękiem. Nigdy jeszcze nie podróżowałam sama po innych krajach, nawet tych o rzut beretem od nas. W dodatku - będę sama. I pierwszy raz w życiu polecę samolotem. O 7:30 ląduję we Frankfurcie, tam mam półtorej godziny na zmianę samolotu. O 9:10 startuję do Stambułu. Gatki mi się trzęsą, jak chorągiewka na wietrze... Ale dam radę. Muszę tylko wymyśleć, co dać Yasinowi w prezencie na urodziny. A to jest jeszcze straszniejsze, niż bycie samą na ogromnym międzynarodowym lotnisku!
Paszport odebrany. Bilet do odbioru. Pani Basia z Biura Podróży POLTOURS w Gliwicach, kochana istota, wyłożyła za mnie końcówkę kwoty, której mi zabrakło. Niedługo wybiorę się kupić ubezpieczenie, wtedy też dostanę swój bilet do rąk i na własność. Jeszcze wiza i ahoj przygodo!
Tak się pocieszam, że skoro Poldek i Duduś całą Polskę przejechali na stopie, a chłopcy z "300 mil do nieba" zajechali aż do Danii, czy Szwecji, to i ja, jakimś cudem, dotrę do Stambułu! Koniec języka za przewodnika. Lecę Lufthansą, luksus jak się patrzy. Na samą myśl odechciewa mi się spać! Boję się!





















Na zdjęciu widać jeszcze, że Uniwersytet Opolski traci swoje pieniądze na polecone do mnie. Kochają mnie, cóż... A tak całkiem szczerze - tęsknię za Opolem. Tyle razy zarzekałam się, że nigdy, przenigdy, nie polubię tego miasta. Nigdy nie mów nigdy! Teraz kocham Opole całym sercem... 
Tęsknię za ludźmi z roku. Wszyscy, jak jeden, są wspaniali! Tęsknię za Yasinem w Opolu. Za naszymi nocnymi spacerami. Znowu miliony wspomnień wraca... Lepiej dodam Wam aktualny widok na panoramę miasta, ha! - nawet Pryzma i Niechcic się łapią!, i zakończę, zanim zaleję się łzami. ;)


















Na samiuśki koniec powiem jeszcze, że pisanie tej notki sprawiło mi niesamowitą przyjemność. Chyba muszę robić to częściej, w taki sposób jak zrobiłam. Na zegarku 1:16. W Turcji 2:16. Yasin śpi, mam nadzieję, że przez te moje natrętne myślenie o nim, zobaczy mnie w snach. Ja teraz mówię Wam grzecznie iyi geceler (czytajcie: iji gedżeler), czyli po naszemu polskiemu - dobranoc. Publikuję i uciekam spać! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz